Słońce
przygrzewało we wszystkie dziecięce twarze śmiejące się i dokazujące w każdej
chwili. Zatroskani rodzice biegali wokół swoich pociech proponując to soczek,
to zdrową kanapkę. Wszystko było takie idealne, takie niezachwiane. I nagle
przypomniałam sobie, że to tylko oni wiodą szczęśliwe i uporządkowane życie. Ja
niestety, ofiara prób i błędów, siedziałam tu sama, bez nikogo, całkowicie
przybita. Wydawało mi się, że oni nie zwracają na mnie uwagi, bo po prostu tam
bardzo im mnie szkoda. Chcieli powiedzieć mi w twarz, że jestem do niczego, ale
tak naprawdę w ogóle mnie nie znali. Czułam się naprawdę inna. Nigdy nie
uważałam, że inność jest czymś złym, przeciwnie. Byłam zdania, że wszystko co
inne jest wyjątkowe i powinno się to jak najbardziej szanować.
Dlaczego
teraz czułam się tak źle? Może temu, że życie przeciekało mi przez palce. Może
temu, że nie miałam z kim porozmawiać o tym, co leciało wczoraj w telewizji,
albo jaka będzie jutro pogoda. Nie było nikogo, kto powiedziałby mi , że jestem
miła. Nie było nikogo, ale to nikogo, kto nawet powiedziałby mi, że jestem do
niczego. Po prostu nikogo. Momentami moim pragnieniem było usłyszenie nawet
wiązanki przekleństw, byleby ktokolwiek odezwał się w moją stronę. Niestety i
tak nigdy nic nie szło po mojej myśli. Zabijałam w sobie tę nadzieję, którą
żyłam w ciągu kolejnych tygodni.
Na tej
ciepłej ławce było mi wygodnie, ale strasznie pusto. Nagle w moją stronę
podszedł starszy mężczyzna, który widocznie przechadzał się po parku, w celu
zaczerpnięcia świeżego powietrza. Pomyślałam, że pewnie chciał wyrzucić jakiś
papier do kosza, który znajdował się za moimi plecami, ale on usiadł obok mnie.
To było niesamowite. Pierwszy człowiek, który zauważył moją obecność i, który
to udowodnił. Albo może nie? Może usiadł, bo po prostu zabolały go nogi, a ja
tylko mu przeszkadzam?
Szybko
zerwałam się z ławki.
- Siedź, dziecko - mocnym zamachnięciem
przytrzymał rękaw mojej bluzy.
Grzecznie
usiadłam na nagrzanym drewnie. Czułam się sparaliżowana i niepewna tego, co
może wydarzyć się za chwilę.
- Wiem jaka jesteś. I wiem, że teraz jest ci
ciężko.
Co on
mówił? Skąd niby wiedział, jak naprawdę się czułam, skoro widział mnie pierwszy
raz w życiu? Pewnie jest kimś w rodzaju udawanego wróża, który łapie ludzi za
serca, kiedy widzi ich skruszone miny. Tacy ludzie przyklejają się do ciebie i
żerują na tobie bez przerwy, na samym początku współczując ci i ofiarując
pomoc. Dopiero potem wszystko przekształca się w jeden wielki sabotaż.
- Absurd. Niczego pan o mnie nie wie –
widocznie się obruszyłam, on jednak kompletnie nie przejmował się moimi
słowami. Jak gdyby nigdy nic wpatrywał się w latające gołębie, które momentami
wydawały się na niego spoglądać. Ten człowiek był jakiś dziwny. Był jedną
wielką zagadką.
Kiedy ptaki
zniknęły za chmurą ciemnego, zabrudzonego powietrza, mężczyzna przysunął się
bliżej mnie.
- Wiem, Jenny, że jest ci ciężko. Zaufaj
instynktowi starego, poczciwego mężczyzny, którego pasją wcale nie są gołębie –
popatrzył mi głęboko w oczy i wstał. Swoją flegmatycznością denerwował mnie
jeszcze bardziej.
Czując
dziwny niepokój, postanowiłam go zawołać.
- Niech pan zaczeka! – zrobiłam pauzę, żeby
sprawdzić, czy odwróci się w moją stronę. Niestety nawet się nie zatrzymał,
więc kontynuowałam swoją wypowiedź – skąd pan wie, jak się nazywam i skąd pan
wie, że jest mi ciężko? Proszę o wyjaśnienie.
Szarawa,
ale uśmiechnięta twarz spojrzała w moją stronę. Nie obrócił się całkowicie, ale
wyjrzał przez plecy. Zimne oczy zrobiły się jakby cieplejsze i jaśniejsze.
- A mówiłem, że wiem jak się czujesz? Do
zobaczenia, moja droga.
Mimo mojego
sprzeciwu mężczyzna dalej szedł przed siebie.
Wiedziałam,
że teraz nie był odpowiedni moment na bawienie się w detektywa, ale chęć
poznania znaczenia słów tego starca wydała mi się obowiązkiem.
Wstałam z
ławki i ruszyłam za krokami gołębiarza – tak go sobie nazwałam ze względu na
jego upodobanie.
Przeszłam
bulwar, cały park i znalazłam się w centrum miasta. Następnie mężczyzna skręcił
w ulicę, na której znajdował się mój dom. Możliwe, że tu mieszkał, ale dlaczego
nigdy wcześniej go nie widziałam? Może temu, że niedawno się wprowadził, czy
coś takiego. W tej okolicy co dwa dni wystawia się domy na sprzedaż. Ludzie nie
chcą tu mieszkać, bo ta okolica nie słynie z najlepszej renomy, wręcz
przeciwnie – ludzie uciekają, bo boją się tu mieszkać.
Nie
chciałam już bardziej zagłębiać się w swoje rozmyślania, bo mogłam stracić go z
oczu. Mówiąc go, mam na myśli gołębiarza.
Nieoczekiwanie
się zatrzymał i odwrócił. Jego twarz nie była już uśmiechnięta, raczej zacięta
i tajemnicza. Lekko rozchylił wargi, niby w geście chęci wypowiedzenia się. Tik
tak, tik tak. Czas leciał, a on dalej nic nie mówił. Nie chciałam robić
pierwszego kroku, bo bałam się jego reakcji. Źle znosiłam krytykę i nie
chciałam, żeby był na mnie zły, czy coś w tym rodzaju.
- Nie szukaj prawdy – powiedział zachrypłym
głosem, pięćdziesięciolatka – ona sama cię znajdzie, moja droga.
Chciałam
zapytać się, czy nie uciekł z jakiegoś domu dla psychicznie chorych, bo
wszystko , co dzisiaj mówił, było okropnie bez sensu. Nawet dokładna analiza
nie wniosła do mojego toku myślenia żadnej informacji. Po prostu nic!
- Dalej niczego nie rozumiem – zaparłam się,
wbijając oczy w chodnik. Kiedy podniosłam je w górę, mężczyzny już nie było.
Obróciłam
się do tyłu, rozglądałam się w każdą możliwą stronę. Jak obłąkana przeszłam
chodnik chyba cztery razy, ale nigdzie go już nie było. Jak starszy mężczyzna
mógł zapaść się pod ziemię w ułamku sekundy? Wszystko było jakieś dziwne.
Uspokoiłam
się faktem, że może któryś z chłopaków robił sobie ze mnie żarty, albo
faktycznie była to osoba z domu opieki. Tylko to niespodziewane zniknięcie nie
dawało mi spokoju. Gryzło mnie od wewnątrz i nie pozwalało spokojnie myśleć.
Telefon
zabuczał.
- Jenny, chodź do domu. Jest prawie szósta, za
chwilę będzie kolacja. Chcesz, żeby Matt znów się dowiedział ?
Głos
opiekunki przywrócił mnie do rzeczywistości. Rozbawiła mnie stwierdzeniem „dom”.
Od kiedy ja mam dom?
- Jasne, zaraz będę, Jessico.
Poszłam na
przystanek, niedaleko parku, z którego zielona puszka miała zawieźć mnie do
mojego wyimaginowanego domu.
Było
deszczowo i wilgotno, więc ciężko się oddychało. Powietrze było zdecydowanie za
świeże. Przyznam, że trochę się zmęczyłam tym chodzeniem i ogólnie myśleniem
nad moim życiem. Jeśli ktokolwiek może powiedzieć, że to w ogóle jest życie.
Nazwałabym to raczej wegetacją.
Oparłam się
o metalowy słupek i wciąż czekałam na autobus. Telefon zabuczał ponownie.
- Jenny, tu Matt.
Oho,
doigrałam się.
- Już jadę, nie spinaj się. Do zobaczenia.
Nawet nie
pozwoliłam mu dokończyć. Nacisnęłam czerwony przycisk i w momencie, kiedy
wkładałam telefon do kurtki nadjechał autobus. Kupiłam bilet i usiadłam z
samego przodu.
Teraz
chciałam tylko wejść do pokoju, przykryć się kołdrą i zasnąć. Na zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz