sobota, 21 września 2013

PAPIEROWY PUCH - rozdział 1.

Słońce przygrzewało we wszystkie dziecięce twarze śmiejące się i dokazujące w każdej chwili. Zatroskani rodzice biegali wokół swoich pociech proponując to soczek, to zdrową kanapkę. Wszystko było takie idealne, takie niezachwiane. I nagle przypomniałam sobie, że to tylko oni wiodą szczęśliwe i uporządkowane życie. Ja niestety, ofiara prób i błędów, siedziałam tu sama, bez nikogo, całkowicie przybita. Wydawało mi się, że oni nie zwracają na mnie uwagi, bo po prostu tam bardzo im mnie szkoda. Chcieli powiedzieć mi w twarz, że jestem do niczego, ale tak naprawdę w ogóle mnie nie znali. Czułam się naprawdę inna. Nigdy nie uważałam, że inność jest czymś złym, przeciwnie. Byłam zdania, że wszystko co inne jest wyjątkowe i powinno się to jak najbardziej szanować.
Dlaczego teraz czułam się tak źle? Może temu, że życie przeciekało mi przez palce. Może temu, że nie miałam z kim porozmawiać o tym, co leciało wczoraj w telewizji, albo jaka będzie jutro pogoda. Nie było nikogo, kto powiedziałby mi , że jestem miła. Nie było nikogo, ale to nikogo, kto nawet powiedziałby mi, że jestem do niczego. Po prostu nikogo. Momentami moim pragnieniem było usłyszenie nawet wiązanki przekleństw, byleby ktokolwiek odezwał się w moją stronę. Niestety i tak nigdy nic nie szło po mojej myśli. Zabijałam w sobie tę nadzieję, którą żyłam w ciągu kolejnych tygodni.
Na tej ciepłej ławce było mi wygodnie, ale strasznie pusto. Nagle w moją stronę podszedł starszy mężczyzna, który widocznie przechadzał się po parku, w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza. Pomyślałam, że pewnie chciał wyrzucić jakiś papier do kosza, który znajdował się za moimi plecami, ale on usiadł obok mnie. To było niesamowite. Pierwszy człowiek, który zauważył moją obecność i, który to udowodnił. Albo może nie? Może usiadł, bo po prostu zabolały go nogi, a ja tylko mu przeszkadzam?
Szybko zerwałam się z ławki.
 - Siedź, dziecko - mocnym zamachnięciem przytrzymał rękaw mojej bluzy.
Grzecznie usiadłam na nagrzanym drewnie. Czułam się sparaliżowana i niepewna tego, co może wydarzyć się za chwilę.
 - Wiem jaka jesteś. I wiem, że teraz jest ci ciężko.
Co on mówił? Skąd niby wiedział, jak naprawdę się czułam, skoro widział mnie pierwszy raz w życiu? Pewnie jest kimś w rodzaju udawanego wróża, który łapie ludzi za serca, kiedy widzi ich skruszone miny. Tacy ludzie przyklejają się do ciebie i żerują na tobie bez przerwy, na samym początku współczując ci i ofiarując pomoc. Dopiero potem wszystko przekształca się w jeden wielki sabotaż.
 - Absurd. Niczego pan o mnie nie wie – widocznie się obruszyłam, on jednak kompletnie nie przejmował się moimi słowami. Jak gdyby nigdy nic wpatrywał się w latające gołębie, które momentami wydawały się na niego spoglądać. Ten człowiek był jakiś dziwny. Był jedną wielką zagadką.
Kiedy ptaki zniknęły za chmurą ciemnego, zabrudzonego powietrza, mężczyzna przysunął się bliżej mnie.
 - Wiem, Jenny, że jest ci ciężko. Zaufaj instynktowi starego, poczciwego mężczyzny, którego pasją wcale nie są gołębie – popatrzył mi głęboko w oczy i wstał. Swoją flegmatycznością denerwował mnie jeszcze bardziej.
Czując dziwny niepokój, postanowiłam go zawołać.
 - Niech pan zaczeka! – zrobiłam pauzę, żeby sprawdzić, czy odwróci się w moją stronę. Niestety nawet się nie zatrzymał, więc kontynuowałam swoją wypowiedź – skąd pan wie, jak się nazywam i skąd pan wie, że jest mi ciężko? Proszę o wyjaśnienie.
Szarawa, ale uśmiechnięta twarz spojrzała w moją stronę. Nie obrócił się całkowicie, ale wyjrzał przez plecy. Zimne oczy zrobiły się jakby cieplejsze i jaśniejsze.
 - A mówiłem, że wiem jak się czujesz? Do zobaczenia, moja droga.
Mimo mojego sprzeciwu mężczyzna dalej szedł przed siebie.
Wiedziałam, że teraz nie był odpowiedni moment na bawienie się w detektywa, ale chęć poznania znaczenia słów tego starca wydała mi się obowiązkiem.
Wstałam z ławki i ruszyłam za krokami gołębiarza – tak go sobie nazwałam ze względu na jego upodobanie.
Przeszłam bulwar, cały park i znalazłam się w centrum miasta. Następnie mężczyzna skręcił w ulicę, na której znajdował się mój dom. Możliwe, że tu mieszkał, ale dlaczego nigdy wcześniej go nie widziałam? Może temu, że niedawno się wprowadził, czy coś takiego. W tej okolicy co dwa dni wystawia się domy na sprzedaż. Ludzie nie chcą tu mieszkać, bo ta okolica nie słynie z najlepszej renomy, wręcz przeciwnie – ludzie uciekają, bo boją się tu mieszkać.
Nie chciałam już bardziej zagłębiać się w swoje rozmyślania, bo mogłam stracić go z oczu. Mówiąc go, mam na myśli gołębiarza.
Nieoczekiwanie się zatrzymał i odwrócił. Jego twarz nie była już uśmiechnięta, raczej zacięta i tajemnicza. Lekko rozchylił wargi, niby w geście chęci wypowiedzenia się. Tik tak, tik tak. Czas leciał, a on dalej nic nie mówił. Nie chciałam robić pierwszego kroku, bo bałam się jego reakcji. Źle znosiłam krytykę i nie chciałam, żeby był na mnie zły, czy coś w tym rodzaju.
 - Nie szukaj prawdy – powiedział zachrypłym głosem, pięćdziesięciolatka – ona sama cię znajdzie, moja droga.
Chciałam zapytać się, czy nie uciekł z jakiegoś domu dla psychicznie chorych, bo wszystko , co dzisiaj mówił, było okropnie bez sensu. Nawet dokładna analiza nie wniosła do mojego toku myślenia żadnej informacji. Po prostu nic!
 - Dalej niczego nie rozumiem – zaparłam się, wbijając oczy w chodnik. Kiedy podniosłam je w górę, mężczyzny już nie było.
Obróciłam się do tyłu, rozglądałam się w każdą możliwą stronę. Jak obłąkana przeszłam chodnik chyba cztery razy, ale nigdzie go już nie było. Jak starszy mężczyzna mógł zapaść się pod ziemię w ułamku sekundy? Wszystko było jakieś dziwne.
Uspokoiłam się faktem, że może któryś z chłopaków robił sobie ze mnie żarty, albo faktycznie była to osoba z domu opieki. Tylko to niespodziewane zniknięcie nie dawało mi spokoju. Gryzło mnie od wewnątrz i nie pozwalało spokojnie myśleć.
Telefon zabuczał.
 - Jenny, chodź do domu. Jest prawie szósta, za chwilę będzie kolacja. Chcesz, żeby Matt znów się dowiedział ?
Głos opiekunki przywrócił mnie do rzeczywistości. Rozbawiła mnie stwierdzeniem „dom”. Od kiedy ja mam dom?
  - Jasne, zaraz będę, Jessico.
Poszłam na przystanek, niedaleko parku, z którego zielona puszka miała zawieźć mnie do mojego wyimaginowanego domu.
Było deszczowo i wilgotno, więc ciężko się oddychało. Powietrze było zdecydowanie za świeże. Przyznam, że trochę się zmęczyłam tym chodzeniem i ogólnie myśleniem nad moim życiem. Jeśli ktokolwiek może powiedzieć, że to w ogóle jest życie. Nazwałabym to raczej wegetacją.
Oparłam się o metalowy słupek i wciąż czekałam na autobus. Telefon zabuczał ponownie.
 - Jenny, tu Matt.
Oho, doigrałam się.
 - Już jadę, nie spinaj się. Do zobaczenia.
Nawet nie pozwoliłam mu dokończyć. Nacisnęłam czerwony przycisk i w momencie, kiedy wkładałam telefon do kurtki nadjechał autobus. Kupiłam bilet i usiadłam z samego przodu.
Teraz chciałam tylko wejść do pokoju, przykryć się kołdrą i zasnąć. Na zawsze.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz